środa, 30 stycznia 2013

26. posiedzenie Senatu - zapytania do Ministra Transportu w debacie na temat sytuacji w kolejnictwie ze szczególnym uwzględnieniem przewozów regionalnych na Śląsku

Senator Marek Borowski:
Chciałbym, Panie Ministrze, na chwilę wrócić do tej kompromitującej tragikomedii, jaka miała miejsce na torach śląskiej kolei regionalnej. Tak na marginesie powiem, że podobno w prasie meksykańskiej ukazał się taki artykuł, gdzie autor przeanalizował skutki zapowiadanego przez Majów końca świata i stwierdził, że nigdzie nic się nie stało, tylko w Polsce koleje stanęły.
Moje pytanie jest takie: marszałek podał się do dymisji, odwołano szefa tych kolei – dobrze. Ale ja chciałbym spytać o rolę Urzędu Transportu Kolejowego. Bo jest taki Urząd Transportu Kolejowego, który zatwierdza, że tak powiem, do funkcjonowania… On zezwala na funkcjonowanie różnego rodzaju spółek, które zamierzają uruchomić transport kolejowy, interesuje się rozkładami jazdy, tym, jaka jest kadra, itd., itd. I to wszystko tutaj, z tego co mi wiadomo, odbywało się w niezwykle krótkim czasie, innymi słowy – nie mogło być porządnie sprawdzone. Tak więc moje pytanie jest takie, czy dokonano oceny. Czy ministerstwo dokonało oceny działania Urzędu Transportu Kolejowego w tej sprawie? I jakie są jej wyniki? Dziękuję.

Odpowiedź Sekretarza Stanu w Ministerstwie Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej Andrzeja Massela:

 Sytuacja na Śląsku, o którą pytał senator Borowski. Urząd Transportu Kolejowego jest organem, który ma jednoznacznie zapisane kompetencje w ustawie o transporcie kolejowym, i urząd te zadania wynikające z ustawy realizował, przede wszystkim poprzez kontrole przeprowadzane u przewoźnika. Były to kontrole dość szczegółowe, o czym świadczy bardzo obszerny raport pokontrolny, który pod koniec grudnia został opracowany. Z tego raportu wynikają takie wnioski, że w wielu punktach nie postępowano zgodnie ze sztuką, stwierdzono szereg naruszeń. Analizujemy ten raport, przewoźnik oczywiście też miał okazję odnieść się do tego raportu. To są bardzo poważne wnioski dla przewoźnika, który musi je uwzględnić w swojej dalszej działalności. Wiele działań Urzędu Transportu Kolejowego związanych było z respektowaniem praw pasażerów, na przykład do informacji. Czynności pod tym kątem urząd również wykonywał w tym okresie. Jednak, Szanowni Państwo, urząd nie zastąpi menadżera w podejmowaniu decyzji, urząd jest przeznaczony do kontroli, czy to, co wykonują podmioty gospodarcze, jest zgodne z obowiązującym prawem, czy szanowane są prawa pasażerów i czy działania, w przypadku przewoźnika kolejowego wykonywanie przewozów, wykonywane są bezpiecznie. Urząd Transportu Kolejowego jest również organem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo. W przypadku naruszeń, na przykład stwierdzenia, że dany pojazd nie ma uprawnień do poruszania się po sieci kolejowej, takie pojazdy były wyłączane z ruchu. W związku z tym, proszę państwa, stwierdzam, że Urząd Transportu Kolejowego to, co w swoich zadaniach miał zapisane, realizował. Dziękuję za uwagę.

Senator Marek Borowski:
Czy w kompetencjach, bo nie znam dokładnie tych kompetencji, Urzędu Transportu Kolejowego mieści się, można powiedzieć, dopuszczanie spółki – bo przecież powstała nowa spółka – do działalności?

Podsekretarz Stanu w Ministerstwie Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej Andrzej Massel:
Tak, Panie Senatorze. UTK wydaje dokument, który nazywa się licencją. Ta licencja jest wydawana po spełnieniu szeregu kryteriów. Taką licencję Koleje Śląskie również otrzymały, były uprawnione do wykonywania przewozów. Z tym że zwrócę uwagę na jedną sprawę. Koleje Śląskie tę licencję posiadały już od dosyć dawna, dlatego że wykonywały przewozy na terenie województwa śląskiego również wcześniej. Każdy przewoźnik, który jeździ po polskich torach, musi posiadać taką licencję, to jest zgodne i z prawem unijnym, i z prawem krajowym.

26. posiedzenie Senatu- zapytanie do prezesa NBP podczas informacji o działaniach antykryzysowych NBP mających na celu wejście Polski na ścieżkę wzrostu gospodarczego

Mam takie trzy króciutkie pytania do pana prezesa. Pierwsze. Jak pan prezes ocenia korzyści
i zagrożenia dla Polski związane z powstaniem unii bankowej? Czy po powstaniu unii polski nadzór finansowy nadal będzie mógł skutecznie wykorzystywać narzędzia oddziaływania na akcję kredytową? Na ile skutecznie będzie mógł to robić, a na ile coś się może zmienić na niekorzyść? To po pierwsze.
Po drugie, jeśli chodzi o kwestię wstąpienia do strefy euro, która to kwestia jest teraz żywo dyskutowana, to do tej pory, można powiedzieć, retoryka pana prezesa, prezydenta, i rządu w sprawie euro opierała się na takim pojęciu określanym w żargonie „wait and see”, czyli „czekaj i obserwuj”. No ale w międzyczasie już tylko 20% Polaków popiera wejście do strefy euro. Czy pan prezes wie o jakichś działaniach, być może ze strony NBP, a może i innych, które by jednak dostarczały takiej szerszej informacji i przekonywały Polaków?
I ostatnie pytanie. Czy Narodowy Bank Polski próbował ocenić wpływ tego konceptu programu inwestycji polskich, na wzrost gospodarczy w latach 2013–2014? Dziękuję.

Odpowiedź Prezesa Narodowego Banku Polskiego Marka Belki:
 
Dziękuję bardzo.
Część tych pytań właściwie dotyczyło bardzo wielkich, szerokich problemów, o każdym z nich powinienem dać wykład, chociażby po to, żeby móc przedstawić własne poglądy. Nie uniknę tu więc głębokich uproszczeń i, powiedziałbym, skrótów myślowych.
Pierwsze pytanie pana senatora Borowskiego: unia bankowa. Przede wszystkim unia bankowa jest chyba niezbędnym warunkiem utrzymania strefy euro, jest więc całkiem zrozumiałe, że kraje tej strefy zdecydowały się na powołanie takowej. Jest też jasne, że unia bankowa musi składać się z kilku elementów, pierwszym z nich jest wspólny nadzór bankowy, a w dalszej kolejności: wspólny system gwarantowania wkładów i wspólny system tak zwanej wczesnej likwidacji, mechanizm resolution. Unia bankowa tak pomyślana przede wszystkim niezbędna jest dla krajów strefy euro. Co z krajami poza strefą euro, takimi jak Polska?
Otóż my postawiliśmy pewne warunki, od których spełnienia zależałoby to, że wejście do unii bankowej kraju takiego jak Polska, kraju spoza strefy euro, miałoby sens. Między innymi chodzi o to, aby zostały zachowane funkcje istotne dla naszego krajowego nadzoru, a także o to, aby system głosowania we władzach, czyli w ciałach zarządzających unią bankową, był taki, żeby kraje nienależące do strefy euro nie były po prostu przegłosowywane w sposób automatyczny. Wreszcie chodzi o to, że poszczególne kraje powinny zachować suwerenność, jeśli chodzi o tak zwaną politykę makroostrożnościową – do niej jeszcze wrócę, gdy będę udzielał odpowiedzi na pytania chyba pana senatora Klimy. Trudno jednak powiedzieć, w jakim stopniu te postulaty zostały spełnione, dlatego że najpierw mieliśmy propozycję Komisji Europejskiej, a potem – w wyniku różnych interwencji i negocjacji – te propozycje zostały dosyć istotnie zmodyfikowane, a teraz są one dalej modyfikowane, pracuje nad nimi Parlament Europejski. Tak więc trudno mi jest powiedzieć, na jakim etapie znajduje się propozycja dotycząca pierwszej fazy budowy unii bankowej, czyli wspólnego nadzoru.
Pytanie, które powinniśmy sobie postawić, jest takie: czy Polska powinna interesować się wejściem do tego wspólnego nadzoru i, co za tym idzie, co jest tego konsekwencją, wejściem do unii bankowej? Otóż wydaje mi się, że jeżeli ktoś nie ma zamiaru w ogóle nigdy wchodzić do strefy euro, tak jak na przykład Wielka Brytania, to nie ma też po co wchodzić do unii bankowej. To jest oczywiste. Jeżeli zaś ktoś przyjmuje za cel strategiczny przyjęcie waluty europejskiej, to wtedy jest pytanie „czy i kiedy”, a raczej „kiedy”. No bo jeżeli w pewnym momencie Polska weszłaby do strefy euro, to automatycznie weszłaby także do unii bankowej.
Jaki jest dzisiaj w Polsce najważniejszy problem z tą unią bankową, a właściwe z jej pierwszym etapem, czyli wspólnym nadzorem? Czy ten nadzór europejski, skomasowany w jednym miejscu, czyli we Frankfurcie, byłby dla banków funkcjonujących w Polsce nadzorem z jakichś powodów lepszym, czy nie? Właściwie trudno powiedzieć. Są różne poglądy na ten temat. Niektóre poglądy są takie, że nawet gdyby wspólny nadzór bankowy funkcjonował już jakiś czas temu, to i tak nie zapobiegłoby to kryzysowi. Dla mnie osobiście najważniejsze jest to, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy unia bankowa i jej pierwszy element, czyli nadzór bankowy, ma być zorientowana na przyszłość czy niejako działać wstecz, to znaczy, czy ma służyć funkcjonowaniu europejskiej waluty i europejskiej integracji w przyszłości i zapobiegać na przykład zjawiskom nienależytego albo zbyt łagodnego nadzoru, który sprawowany był nad bankami, powiedzmy sobie, w różnych krajach zachodniej Europy, czy też ma to być instytucja mająca, że tak powiem, załatwiać stare długi, które przecież także są długami bankowymi, a więc czy jest to instytucja, która służy załatwianiu bardzo trudnych, inaczej nierozwiązywalnych problemów z przeszłości, czy też jest to instytucja zorientowana na przyszłość. Takie pytania stawiają sobie zresztą dzisiaj nie tylko Polacy, ale także na przykład Niemcy czy Holendrzy. Bo wiadomo, że chodzi o to, czy unia bankowa ma być po to, aby nie dopuszczać do przyszłych nierównowag, przyszłych błędów, czy ma być to sprytny sposób zapłacenia przez wspólnotę europejską za błędy popełnione przez głównych grzeszników. Dla nas to jest podstawowe pytanie, na które trzeba sobie odpowiedzieć. A po odpowiedzeniu sobie na to pytanie trzeba zdecydować.
Oczywiście decyzja, jak zwykle, jak każda ważna decyzja, będzie decyzją polityczną, ale nie ma w tym nic złego. Każda ważna decyzja podejmowana przez narody, przez kraje, przez państwa, przez wspólnoty jest decyzją polityczną. Dobrze jest jednak zawsze znać konsekwencje ekonomiczne takiej decyzji, próbować je, nawet jeśli nie można tego zrobić w sposób precyzyjny, skwantyfikować. Dla mnie podstawowe pytanie jest takie, czy unia bankowa jest zorientowana na przyszłość czy na przeszłość. Wiadomo, jaka będzie moja rada, jak postępować w związku z naszym wejściem do unii bankowej.
Co do wejścia do strefy euro, to będzie podobnie, jak w przypadku wejścia do unii bankowej – to też będzie decyzja polityczna. Jest to również decyzja, która musi być, że tak powiem, zanalizowana pod względem ekonomicznym. I bardzo fortunnie się zdarzyło, że ze względu, jak myślę, na wagę tych dyskusji, które toczą się dzisiaj w Unii Europejskiej, nastąpiła dynamizacja dyskusji nad tą kwestią w Polsce. Premier, prezydent, minister finansów, chyba w najmniejszym stopniu prezes NBP, wypowiadają się na ten temat, zresztą na ten temat wypowiadają się różni przedstawiciele władz publicznych. I wydaje mi się, że już są z tego pierwsze pożytki. A mianowicie mamy cały wysyp na ogół bardzo roztropnych wypowiedzi ekonomistów, i nie tylko ekonomistów, na temat warunków nie tylko wejścia do strefy euro, ale także funkcjonowania w niej z sukcesem, i to funkcjonowania w niej nie na peryferiach, tylko w centrum.
Chciałbym państwu zwrócić uwagę na bardzo ciekawy krótki artykuł pana profesora Cezarego Wójcika, ekonomisty z SGH, który pracował w NBP i jest autorem najbardziej, że tak powiem, aktualnego, bo wydanego dopiero w roku 2009 raportu o euro, który powstał pod egidą NBP. I pan Wójcik proponuje, żeby po prostu przeczytać kryteria zawarte w dokumencie z Maastricht. Czego możemy się o nich dowiedzieć? Otóż tego, że kryteria te trzeba spełnić w sposób trwały – trzeba mieć niską inflację w sposób trwały, mieć niski poziom zadłużenia i deficytu w sposób trwały oraz mieć niski, relatywnie niski poziom stóp procentowych również w sposób trwały Trzeba wreszcie mieć w miarę stabilny kurs waluty – znów w sposób trwały. Realizacja tych celów – każdego z osobna i wszystkich razem – jest korzystna dla polskiej gospodarki, ale chciałbym też zwrócić uwagę na to, że dla gospodarki doganiającej, czyli dla takiej gospodarki jak gospodarka polska, jednoczesna realizacja tych wszystkich celów może być trudna. Przykład: jeżeli chcemy mieć trwale niską inflację, to w przypadku struktury polskiej gospodarki utrzymanie w sposób trwały niskich stóp procentowych może być niemożliwe. I nie chodzi mi o te stopy procentowe, które w tej chwili obowiązują w strefie euro, bo one mogą być znacznie wyższe, choć i tak są niższe niż w Polsce. A te wyższe stopy procentowe mogą prowadzić do powstania presji inflacyjnych, które uniemożliwią nam zrealizowanie tego kryterium z Maastricht, jakim jest niska inflacja.
Przeczytawszy dokładnie kryteria z Maastricht, trzeba sobie zadać pytanie: jak przygotować polską gospodarkę do tego, żeby te kryteria spełniać w sposób trwały, już będąc w strefie euro. Ale powtarzam, że nie chodzi o to, by te kryteria spełnić na moment, załapać się do strefy euro i czekać na cud – Słoweńcy, którzy czekali na cud, są dzisiaj w głębokim kryzysie. Nie mówię tu o przykładach tych krajów, o których wszyscy mówią, mówię o kraju, o którym w tym kontekście mówi się najmniej. Co więc trzeba zrobić? Ano trzeba w sposób świadomy doprowadzić do takich zmian struktury polskiej gospodarki, które umożliwiałyby spełnienie kryteriów z Maastricht w sposób trwały. I tu od razu sam się zapraszam do następnego wykładu, ale oszczędzę panu senatorowi…
(Senator Marek Borowski: Ale dlaczego?)
Pan senator byłby zadowolony, ale cała reszta sali mogłaby tego, że tak powiem, nie znieść.
(Senator Marek Konopka: Ależ absolutnie, z miłą chęcią…)

środa, 9 stycznia 2013

25. posiedzenie Senatu - wystąpienie w debacie nad projektem opinii o niezgodności z zasadą pomocniczości projektu dyrektywy PE i Rady ws. poprawy równowagi płci wśród dyrektorów niewykonawczych spółek, których akcje są notowane na giełdzie

Panie Marszałku! Wysoka Izbo!
Pan senator Libicki trafnie zauważył – zresztą nie tylko on – że debatujemy tutaj o dwóch kwestiach i właściwie na dwóch płaszczyznach. Pierwsza to kwestia merytoryczna, czyli chodzi o to, czy trzeba stosować różnego rodzaju rozwiązania prawne, które zwiększają udział kobiet w życiu publicznym, a druga to jest kwestia tego, czy Unia Europejska, czy Komisja Europejska powinny wydawać w tej sprawie jakieś akty prawne, czy też ograniczyć się wyłącznie do zaleceń – przypomnę, że Parlament Europejski takie zalecenie przyjął w 2011 r. i wezwał kraje do działań zmierzających w tym kierunku – a więc czy powinny wydawać akty, czy powinny ograniczyć się do apeli w tej kwestii. Wprawdzie były tu różne głosy, ale myślę, że jednak większość tu obecnych podzieli pogląd, że udział kobiet w życiu publicznym, w polityce, w kierowaniu państwem, w kierowaniu firmami powinien być w przybliżeniu taki sam jak mężczyzn, bo w przybliżeniu tyle samo kobiet jest w naszym społeczeństwie. Rezygnacja z udziału kobiet, wymuszona, przypadkowa czy następująca z innych powodów, sprawia po prostu, że nie wszystkie talenty i nie wszystkie możliwości są wykorzystywane. Mówię o tym także z tego względu, że tak się składało, że całe moje życie zawodowe, a nie zawsze byłem posłem, parlamentarzystą, upływało na współpracy przede wszystkim z kobietami i jeśli chodzi o, że tak powiem, pewną analizę porównawczą w tym względzie, to mam ją dosyć bogatą.
Teraz o meritum. Ja jeszcze odniosę się do kwestii prawnej, bo ona oczywiście może być zupełnie niezależna od kwestii merytorycznej, ale mimo wszystko, ponieważ ta dyskusja jest dyskusją interesującą, ważną i jednak nie powinniśmy skupiać się wyłącznie na kwestiach prawnych, powiem parę słów o tych kwestiach merytorycznych. Otóż znowu odwołam się do pana senatora Libickiego, który był nawet troszkę poruszony tą kwestią, że oto traktuje się kobiety tak jak osoby niepełnosprawne i w związku z tym o ile w przypadku osób niepełnosprawnych stosuje się pewne rozwiązania wspomagające, to jeśli się je stosuje w stosunku do kobiet i jeszcze dokonuje takich porównań, to jest to bardzo ryzykowne i niebezpieczne. Oczywiście nikt nie ma na myśli tego, że kobiety są osobami niepełnosprawnymi. Tu chodzi o pewne podejście, o pewien typ rozumowania. Dlaczego stosujemy różnego rodzaju rozwiązania prawne w stosunku do osób niepełnosprawnych? Ano dlatego, że bardzo wielu ludzi, pracodawców, po prostu zwykłych naszych rodaków, jest przekonanych, że osoba niepełnosprawna bardzo często nie nadaje się do żadnej pracy. W związku z tym nawet nie próbują ich zatrudniać, nawet ich nie szukają, a jeśli takowe osoby się zgłaszają, to starają się je eliminować z tego zatrudnienia i szukają innych osób. Tymczasem wiemy doskonale, że jest cała masa zawodów, w których mogą one pracować, są wielkie możliwości przeszkolenia, przystosowania, dostosowania, i osoby niepełnosprawne mogą wspaniale wykonywać różnego rodzaju funkcje. Mimo że my to wiemy, nie jest to powszechna wiedza. Dlatego stosuje się różnego rodzaju rozwiązania, które mają to wspomagać.
W przypadku kobiet, oczywiście toutes proportions gardées, jest pewne podobieństwo. Mianowicie bardzo wielu ludzi jest przekonanych, że kobieta jest przeznaczona do pewnych zadań. Pan senator przed chwilą dał cały wykład w tej sprawie, zresztą zainspirował mnie do czegoś, o czym na końcu. Popatrzmy na przykład na podręczniki szkolne czy na różnego rodzaju książki dla dzieci, w których są pokazani rodzice. Matka występuje tam w roli osoby, która z reguły pracuje w kuchni, coś podaje, żywi, karmi itd. A tatuś pracuje i przynosi pieniądze do domu. No i oczywiście jest zmęczony. Proszę państwa, to już w ogóle nie odpowiada dzisiejszej sytuacji. Podobnie jest w kwestii dotyczącej tego, o czym mówił tutaj pan senator Rulewski, czyli tego, dlaczego tyle kobiet pracuje w supermarketach. A przyjrzyjmy się bliżej różnego rodzaju stereotypom, które pojawiają się w różnych miejscach. Jeśli gdzieś pokazuje się sprzedawcę, to po prostu pokazuje się kobietę. Mało tego, to dotyczy również przedszkolanek itd. A chodzi o to, że młode dziewczyny, które chodzą do szkoły i, że tak powiem, rysują przed sobą swoją przyszłość, rysują ją na podstawie pewnych stereotypów. Mniej myślą o tym, że będą na przykład politykiem, dlatego że pań polityczek widzą niewiele, tutaj głównie dominują mężczyźni… Aha – myślą – to oznacza, że jest to zawód męski. Podobnie jest również, jeśli chodzi o szefów firm. Owszem, szefami są kobiety, znakomite kobiety, ale znacznie rzadziej niż mężczyźni. Generalnie szefami są mężczyźni. Wobec tego dla tych młodych dziewczyn to jest zawód męski. Myślą: tam się chyba nie przebiję, trzeba szukać czegoś innego.
Tak na marginesie powiem, że znam wiele pań, które sprawowały, sprawują wysokie funkcje w zarządach spółek. Kiedy rozmawiam z nimi na temat różnego rodzaju parytetów, z reguły są im przeciwne. Mówią: proszę bardzo, przecież ja się przebiłam, o co chodzi? Ale ja wtedy zadaję pytanie: a powiedz mi, czy żeby się przebić, musiałaś dysponować takimi samymi kwalifikacjami jak mężczyźni czy większymi? Dwa razy większymi – mówi każda – musiałam być dwa razy lepsza od chłopa, żeby zająć to stanowisko. I to jest właśnie problem. I w związku z tym ten stereotyp się tworzy.
Kiedyś były inne stereotypy. Kiedyś, nie tak dawno, był przecież stereotyp, że kobiety nie mają prawa głosu. To też była tradycja, Panie Senatorze Jackowski – prawda? – ale chyba nie najlepsza. I kto te tradycję zwalczył? Zwalczyły sufrażystki, feministki, o których pan tyle tutaj mówił. Tylko one się wtedy inaczej nazywały. I absolutnie nie inspirowały się Marksem, proszę pana. Już nie będę mówił o wcześniejszych okresach, kiedy mężczyzna mógł kobietę zdradzić, ale jak kobieta zdradziła mężczyznę, to kończyło się to dla niej fatalnie.
A więc w ogóle wzorce kulturowe zmieniają się, a w szczególności te dotyczące kobiet, i o tym trzeba pamiętać. I my te wzorce również zmieniamy. To tyle, jeżeli chodzi o kwestię merytoryczną.
(Głos z sali: O nas bez nas.)
Oczywiście poszczególne rozwiązania mogą być dyskusyjne i ja sam, w pytaniu, które zadałem tutaj pani minister, też kwestionowałem pewne rozwiązania. Uważam jednak, że w tych sprawach trzeba się poruszać bardziej delikatnie, co nie oznacza, że można nic nie robić.
Jeżeli chodzi o kwestie prawne, o to czy ta dyrektywa narusza zasadę pomocniczości, czy nie narusza, to oczywiście jest to sprawa dyskusyjna. Pan senator Wittbrodt powiedział tutaj – i do tego chcę się na koniec odwołać – że niektóre państwa, na przykład Dania, same przyjęły pewne rozwiązania i obecnie rzeczywiście nie widzą powodu, żeby w tej kwestii przyjmować jeszcze jakąś dyrektywę. Następnie pan senator wypowiedział pewien generalny pogląd, że są kraje, które same dają sobie z tym radę i kraje, które potrzebują w tej sprawie, że tak powiem, wsparcia ze strony Unii Europejskiej. Sugerował tym samym, ponieważ był za opinią, że Polska takiego wsparcia nie potrzebuje. A więc ja na zakończenie chcę powiedzieć, że już przychylałem się do jego opinii, ale po wysłuchaniu referatu, który wygłosił pan senator Jackowski – odniosłem wrażenie, że w ramach tej wypowiedzi czerpał pan, że tak powiem, pełnymi garściami z dorobku Janusza Korwin-Mikkego – a także po wysłuchaniu wypowiedzi, choć innej, senatora Rulewskiego, dochodzę niestety do wniosku, że chyba jednak nie damy sobie rady sami, że potrzebujemy wsparcia ze strony Unii Europejskiej. Tak więc ja będę głosował przeciwko tej opinii. Dziękuję.

25. posiedzenie Senatu - wystąpienie w debacie nad ustawą o zmianie ustawy o pracownikach samorządowych

Panie Marszałku! Wysoki Senacie!
Pan senator Witold Gintowt-Dziewałtowski wspomniał tutaj o przepisie art. 5, który wprowadza pewną zmianę do ustawy o ustroju miasta stołecznego Warszawy, to znaczy jest w nim mowa o niepołączalności… To znaczy on wprowadza expressis verbis nakaz niepołączalności funkcji członkostwa w zarządzie dzielnicy – podkreślam: dzielnicy, która nie ma osobowości prawnej. Tak więc funkcji burmistrza, wiceburmistrza i członka zarządu nie można łączyć z czterema funkcjami, a mianowicie z członkostwem w zarządzie innej dzielnicy, zatrudnieniem w administracji rządowej, mandatem posła lub senatora i członkostwem w organie innej jednostki samorządu terytorialnego. Jeśli spojrzymy na treść tego przepisu w oderwaniu od kontekstu, to wyda nam się ona dosyć logiczna, zaś w praktyce… Proszę państwa, my wprowadzamy ten przepis w połowie kadencji. Mamy osiemnaście dzielnic warszawskich; przeciętnie jest, powiedzmy, po pięciu członków zarządu, co daje około dziewięćdziesięciu osób, które będą objęte tym przepisem. Z tych dziewięćdziesięciu osób ani jedna nie jest posłem czy senatorem, ani jedna nie jest zatrudniona w administracji rządowej, ani jedna oczywiście nie jest członkiem zarządu innej dzielnicy. Rzeczywiście jest tak, że kilka z tych osób jest radnymi na szczeblu sejmików, to znaczy sejmikowymi radnymi. Na tę funkcję zostali wybrani wcześniej, a potem zostali powołani na członków zarządu. Pojawia się pytanie, czy ten przepis w ogóle powinien się tutaj znaleźć, choć być może, z tak zwanej ostrożności procesowej powinien. Chodzi o to, żeby w przyszłości nie próbować łączyć tych funkcji. To akurat nie dotyczy mandatu posła i senatora, bo na mocy innych przepisów to nie jest możliwe, ale gdyby komuś przyszło do głowy – co jest dość abstrakcyjne – zatrudnić członka zarządu jednej dzielnicy jako członka zarządu innej dzielnicy albo w administracji rządowej, to ten przepis będzie chronił przed takimi praktykami. A jeśli chodzi o tych radnych… Wprowadzanie takiego przepisu w środku kadencji wydaje mi się niewłaściwe i w związku z tym chciałbym zaproponować poprawkę: dodaje się art. 8a, który mówi o tym, że osoby łączące w dniu wejścia w życie ustawy funkcję burmistrza dzielnicy, zastępcy burmistrza dzielnicy i członka zarządu dzielnicy miasta stołecznego Warszawy z członkostwem w organach pochodzących z wyboru – już wiemy, że chodzi tutaj wyłącznie o sejmik – mogą łączyć te funkcje do końca kadencji tych organów. Tak więc od nowej kadencji – proszę bardzo, ale nie teraz. Ci ludzie nie są figurantami, są tam zaangażowani w różne prace, dlatego nie mieszajmy… Wprowadzanie takich zmian w trakcie kadencji nie wydaje się właściwe. Stosowną poprawkę składam na ręce pana marszałka. Dziękuję.

wtorek, 8 stycznia 2013

25. posiedzenie Senatu - pierwsze wystąpienie w debacie nad ustawą budżetową na rok 2013

Pani Marszałek! Wysoki Senacie!
Muszę powiedzieć, że nie tylko jako były minister finansów i ekonomista, ale także jako obywatel bardzo lubię debaty budżetowe, ponieważ jak mało które debaty te obfitują w różnego rodzaju popisy retoryczne, bon moty, grepsy, które skrzętnie, że tak powiem, wyławiam. W Sejmie było wróżenie z kubków chyba po kawie pitej w Ministerstwie Finansów, ściskanie budżetu jak bombki, z której, jak się ją ściśnie, to nic nie zostanie. No, krew się poleje. Dzisiaj pierwsza trójka była, muszę powiedzieć, naprawdę wyborna, a poseł Pęk szczególnie. Ale na pośle Pęku nigdy się nie zawiodłem, również nie zawiodłem się tym razem. A chcę powiedzieć, że właściwie we wszystkich tych krytycznych wypowiedziach… Ażeby sprawa była jasna, ja nie mam bałwochwalczego stosunku do tego budżetu. Uważam, że w tej chwili, zgodnie z tymi danymi, które dzisiaj mamy, jest on, że tak powiem, na pograniczu realności. Powiedzmy, kilka miesięcy temu plasował się w okolicach środka, takich stanów średnich, teraz jest na pograniczu, ale to nie znaczy, że trzeba go skreślać i twierdzić, że do niczego się nie nadaje. A więc, jak powiadam, wybitnie pozytywnego stosunku do niego nie mam i pewnie, gdybym miał więcej czasu, powiedziałbym tutaj więcej na ten temat.
W powodzi tych bon motów, grepsów, powiedzonek itd. zagubiła się gdzieś zwykła logika. Ponieważ główny zarzut, jaki tu padał… Pomijam wypowiedzi, które poruszały sprawy konkretne, powiedzmy, wypowiedzi naukowców, takie jak ostatnie, czy dotyczące Polonii itd. W przypadku ogólnego podejścia do budżetu krytyka wygląda w ten sposób: ten budżet jest fikcją, jest takim królikiem wyciągniętym z melonika czy cylindra. A dlaczego jest fikcją? No, dlatego, że tempo wzrostu PKB jest założone zbyt wysoko, przedstawiciele wszystkich instytucji już mówią, że będzie niższe, że oczywiście dochody są zawyżone, że będą znacznie niższe. Teraz, proszę państwa, zastanówmy się chwilę. Jeżeli tak jest, jeżeli naprawdę tak uważacie, to zadaniem logicznie rozumującej i odpowiedzialnej opozycji jest zaproponować poprawkę polegającą na zmniejszeniu dochodów. I wtedy mamy dwa wyjścia. Pierwsze to zostawić wydatki, bo przecież za mało wydajemy, i zwiększyć deficyt, czyli zwiększyć dług publiczny – ale proszę wtedy nie mówić o tym, że się zadłużamy. A drugie wyjście jest takie, żeby ciąć wydatki i zostawić taki deficyt, który został zaplanowany, ale skoro tak, to proszę pokazać, gdzie ciąć. Ja na przykład obciąłbym wydatki na obronę narodową, bo uważam, że Polska jest krajem bezpiecznym i że niepotrzebnie tyle na to wydajemy. Ale nie ma takich propozycji; nie ma żadnych propozycji tego rodzaju – wręcz przeciwnie: są propozycje dotyczące zwiększania wydatków.
Pan senator Bierecki podniósł sprawę współfinansowania inwestycji razem z funduszami europejskimi i udowadniał, że tam jest rezerwa. Nie za duża jest ta rezerwa, między nami mówiąc, ale jakaś jest.
(Senator Grzegorz Bierecki: Na poprawki wystarczy.)
Dobrze więc, jest jakaś rezerwa. No ale, proszę państwa, jeżeli pan senator Bierecki w tym samym wystąpieniu mówi, że założono zbyt wysoki wzrost i zbyt wysokie dochody, to powinien po prostu zaproponować obniżenie dochodów i zlikwidowanie tej rezerwy, a nie rozdysponowanie jej na inne cele. Tak więc mój apel to jest apel o minimum logiki w takiej sytuacji, bo jeżeli nie ma logiki, to zmienia się to wszystko w ileś tam godzin retorycznych popisów. To jest pierwsza sprawa.
Druga sprawa dotyczy prezydenta. Jakoś nikt tu nie broni prezydenta, więc jako senator niezależny będę prezydenta bronił. Ktoś tutaj wystąpił i powiedział, że nasz prezydent ma takie wydatki jak królowa brytyjska albo nawet większe.
(Senator Grzegorz Bierecki: Chyba większe.)
No nie. Panie Senatorze, uprzejmie informuję, że według ostatnich danych – być może pan ma wcześniejsze…
(Senator Grzegorz Bierecki: To są dane z 2011 r.)
Aha, dobrze. Zatem na jednego… Proszę przeprowadzić rachunki – ja nie mam aż tyle czasu. Proszę to policzyć. Każdy mieszkaniec Wielkiej Brytanii płaci 62 pensy na utrzymanie królowej brytyjskiej. Mamy więc 62 pensy razy sześćdziesiąt dwa miliony mieszkańców, co daje nam około 38 milionów funtów, czyli w przeliczeniu na złotówki – funt według aktualnego kursu kosztuje 5 zł – mamy kwotę około 190 milionów zł. A my na prezydenta zapisaliśmy 178 milionów zł, a więc, po pierwsze, mniej, a po drugie, w kwocie 178 milionów zł znajduje się kwota 41 milionów zł na renowację zabytków Krakowa – jak wiadomo, królowa brytyjska takimi sprawami się nie zajmuje, a już na pewno nie Krakowem – i 15 milionów zł na Radę Bezpieczeństwa Narodowego. To razem daje 56 milionów zł i kiedy to odejmiemy, będziemy mieli 120 milionów zł.
Wreszcie na koniec zajrzyjmy do konstytucji i zobaczmy, co robi nasz prezydent, a co robi królowa brytyjska. Królowa brytyjska, jak wiadomo, panuje, a nie rządzi – wszyscy kochamy królową brytyjską; uważam, że Brytyjczycy wydają na nią za mało, ale nie w tym rzecz – a nasz prezydent nie tylko podpisuje ustawy, ale może je skierować do Trybunału, może je zawetować, ma inicjatywę ustawodawczą, jest naczelnym dowódcą Sił Zbrojnych, mianuje szefów sztabu generalnego, ambasadorów, prezesów sądów itd. Do tego wszystkiego potrzebny jest sztab ludzi, bo nie da się inaczej… Tak że moja prośba jest taka, żeby prezydenta Komorowskiego z królową brytyjską już więcej nie porównywać. Lubimy – teraz zaryzykuję – królową brytyjską i lubimy prezydenta Komorowskiego, ale to są dwie zupełnie inne postacie.
I ostatnia sprawa, sprawa wpłat Narodowego Banku Polskiego. To rzeczywiście jest dość notoryczna sytuacja. Wpłata, jaka jest w budżecie, jest wpłatą proponowaną przez Narodowy Bank Polski, taka musi zostać wstawiona. To znaczy, że w tej sprawie minister finansów nie ma możliwości manewru, może o tym dyskutować wcześniej, ale nie ma takiej możliwości. No, sprawa polega na tym – ja przypomnę – że zgodnie z tak zwaną nomenklaturą Unii Europejskiej wtedy, kiedy się bada deficyty budżetowe poszczególnych krajów, wpłaty banków centralnych nie są liczone. Czyli jeżeli Polska… No, my zaliczyliśmy do tego te 8 miliardów wpłaty i zmniejszyliśmy sobie deficyt, ale Eurostat powiada: nie, nie, chwileczkę, to się liczy bez tego. My liczymy inaczej i dobrze, to nasza sprawa. Ale dlaczego oni tak robią? Dlatego, że to są wpłaty absolutnie niepewne, absolutnie niepewne, one w bardzo dużym stopniu zależą od kursów, zwłaszcza w takim przypadku jak Polska, a to są rzeczy bardzo wahliwe i zakładanie tego z góry byłoby dosyć ryzykowne. Lepiej jest przyjąć niewielką kwotę, a jeżeli się okaże, że ona jest wyższa, to nie powinna iść na finansowanie jakichś wielkich zadań, tylko na zmniejszanie deficytu, po prostu, zwyczajnie. I to byłoby chyba najlepsze rozwiązanie.
I na koniec uwaga krytyczna, może nie tyle w stosunku do tego budżetu, ile co do pewnej metody dyskutowania o budżecie, jaka – to nie dotyczy tylko opozycji czy w szczególności PiS, a w ogóle, były już różne rządy – od lat jest u nas stosowana. Mianowicie, z jednej strony, zarzuca się poszczególnym ministrom finansów – sam tego doświadczyłem – że są księgowymi, a z drugiej strony, dyskutuje się z nimi jak z księgowymi, czyli dawaj tam oglądać te cyferki na wszystkie strony i z nim dyskutować. Tymczasem, proszę państwa – może tak bardzo szczegółowo się tym nie interesujemy, ale chyba trochę tak – od czasu do czasu są spory dotyczące budżetu na przykład w Stanach Zjednoczonych czy w Niemczech, czy we Francji, czy w Wielkiej Brytanii i w tych krajach tego rodzaju dyskusji, jak u nas, czyli czy tam założono o tyle więcej, 0,5% itd., w ogóle nie ma, to jest sprawa odpowiedzialności rządu, w porządku. Tam się dyskutuje o programach, które są do zrealizowania, o programach. Te programy są wyliczone i one kosztują. W związku z tym dyskusja budżetowa jest taka: ile konkretnie wydajemy na dożywianie dzieci i czy robimy to prawidłowo? Czy to obejmuje… Ile to będzie w następnym roku? A ile w kolejnym? Jaki jest program w tej sprawie i czy ten program umieścimy w budżecie, czy nie umieścimy, skreślamy? W Stanach Zjednoczonych jest dyskusja o tym, czy robić tarczę antyrakietową, czy nie i za ile, i dopiero wtedy jest dyskusja budżetowa: tu zmniejszmy, tam zwiększmy. Ale cały czas mówi się, że tak powiem, pod pewne programy. U nas kiedyś podjęto taką próbę, to cały czas wisi gdzieś tam w powietrzu, związaną z budżetami zadaniowymi i to niby tak miało wyglądać. Oczywiście nie wszystko w budżecie jest zadaniowe, są płace dla administracji, różne takie sprawy, które są pewnymi stałymi elementami, ale znaczącą część zajmują zadania i te zadania są wymieniane razem z kosztami, są wieloletnie, a dyskusja powinna dotyczyć tego, czy je robić, czy ich nie robić, czy to zmniejszyć, zwiększyć, przesunąć. No, może dożyję takich czasów, że u nas też tak będzie. I może jeszcze jednego dożyję, mianowicie że rządzący z opozycją czy opozycja z rządzącymi usiądą kiedyś razem poza salą przed omawianiem budżetu i podyskutują trochę o wydatkach sztywnych z budżetu, które w Polsce wynoszą 75% tego budżetu i powodują, że jakiekolwiek manewry, między innymi te programowe, wprowadzanie nowych programów itd., są niezwykle utrudnione, oraz podyskutują o tym, jak można je uelastycznić, kiedy, w jakim czasie. Bo dzisiaj rządzą ci, jutro rządzą tamci, a to są sprawy, które przydadzą się wszystkim. Dziękuję.

25. posiedzenie Senatu - drugie wystąpienie w debacie nad ustawą budżetową na rok 2013

Pani Marszałek, ja może troszkę mniej dramatycznie.
W ramach dyskusji…z panem senatorem Biereckim, którą to dyskusję bardzo sobie cenię, powiem tak: otóż, Panie Senatorze, rzeczywiście kancelaria prezydenta za czasów Lecha Kaczyńskiego zużywała, że tak powiem, mniej pieniędzy o te 25 milionów zł, tak jak pan powiedział. Na pewno pan to sprawdził, ja w to nie wnikam – tak? Zwracam tylko uwagę na to, że od tamtego czasu, jak weźmiemy pod uwagę budżet na 2013 r., mija sześć lat. Otóż wzrost kwoty wydatków to jest około 16%, natomiast inflacja w tym czasie to ponad 16%, więc jeżeli przyjmiemy choćby tylko tyle, to w gruncie rzeczy można powiedzieć, że to jest ten sam poziom wydatków. Dlatego ja bym po prostu… O co apeluję? O to, że jeśli chodzi o konkretne wydatki wewnętrzne, zawsze można dyskutować, czy na przykład prezydent słusznie, sam nie wiem, daje tyle odznaczeń, ile daje, bo może trzeba mniej, albo czy tam te konferencje są potrzebne, czy nie.
Tak na marginesie: pan senator Kogut poszedł się wzmocnić, jak się zdaje?
(Głos z sali: Poszedł na herbatę.)
(Głos z sali: Ale słucha tam…)
Tak, tak, słusznie.
Chcę powiedzieć, że te konferencje – ja w niektórych brałem udział – jak to konferencje: jedne przynoszą owoc szybko, inne później, ale to jest właśnie to, czego Polsce potrzeba. Potrzeba debat na temat różnych ważnych kwestii. I tam są ludzie ze wszystkich opcji politycznych, oczywiście jeśli tylko chcą przyjść. Tak że tego akurat bym się nie czepiał. Ale podkreślam: o szczegółach można dyskutować, natomiast generalnie stawianie tej sprawy jest trochę takie tabloidalne. Jak weźmiemy… Zresztą już nie będę wymieniał tytułów tych gazet, żeby im nie robić reklamy, ale są takie dwie w Polsce, i ja bym proponował nie czerpać z nich wiedzy i na wiadomościach z nich się nie opierać.
Jeszcze jedno zdanie co do dyskusji amerykańskiej. Oczywiście dyskusja dotyczyła klifu fiskalnego, czyli po prostu podatków. Ona dotyczyła tylko podatków: zwiększyć podatki, zabrać ulgi, komu je zabrać itd. Wiadomo, jakie były propozycje Obamy. Wiadomo, co na to republikanie. Wiadomo, że tam dyskutowało się o szczegółach podatkowych. Ale co do budżetu, to oni akurat mają inny cykl budżetowy – nie od 1 stycznia, tylko od 1 kwietnia – więc jak tam przyjdzie do budżetu, to posłuchajmy razem i zobaczmy, o jakich tematach tam się dyskutuje. Dziękuję.